Poprzednio pisałem, że czekam na wyklarowanie pogody przed pierwszym etapem Arvan Villard. Odebrałem pakiet startowy w postaci cudnego zestawu kolarskiego – koszulka, spodenki, nóż obozowy ze słynnej manufaktury Opinel i … kiełbasy miejscowej (do tego noża chyba). No i sporo batonów, żeli i izotoników. W ramach podtrzymywania nadziei na poprawę pogody wjechałem na pierwszą przełęcz – Col de Chaussy. Uroczy wjazd, wszystkie możliwe krajobrazy, 19 km. Niby tylko 1550 metrów, ale na górze tylko 11 stopni i mimo braku deszczu na trudnym technicznie zjeździe zamarzałem. Wiedziałem już, że jak pogoda jutro będzie gorsza, to impreza legnie. No cóż zdarzają się takie tygodnie w Alpach.
No i się sprawdziło. Na dole rano 14 stopni i wszędzie ciężkie chmury. Na rozgrzewce zaczęło padać. W biurze zawodów, miejscowi kolarze oddawali czipy – oni wiedzieli dobrze co się święci. Wystartowałem jednak. Po 300 metrach w górę wjechaliśmy w… chmury, temperatura spadła do 8 stopni i lało, a do przełęczy zostało 15 km. No i to był koniec mojej jazdy.
Po pięciu godzinach byłem… w słonecznym i upalnym Bedoin pod Mont Ventoux.
Czyli wszystkie siły skupione na jeden cel – zdobyć Górę Wiatrów sześciokrotnie.
Jak pójdzie? Nie widzę innej możliwości – dobrze. Pogoda cudna, kolarzy multum.
Wszystko sprowadza się do logistyki, bo nie dość, że wybrałem opcje hardcore 280 km, 6 podjazdów, 8500 metrów w górę, to jeszcze w systemie solo – czyli nikogo do pomocy przy podawaniu jedzenia, tankowaniu, przebieraniu. Mogę liczyć tylko na siebie. No aby się nie przeliczyć zdążyłem już pojechać do Sault i Malaucane, aby zostawić sobie tam w upatrzonym miejscu, trochę „prowiantu”. Dwa testowe wjazdy od tych miejscowości pokazały, że z formą jest dobrze. Pogoda sprawdzona, dzień wybrany, będzie jakieś 36 stopni celsjusza i wiaterek łagodny jak na Olbrzyma Prowansji.
Gdy zabije dzwon w Bedoin o 5 rano – wystartuję.
Sławek