Wreszcie mogę przesłać takie wieści jakie chciałem, czyli bardzo dobre (przynajmniej dla mnie) – cel zrealizowany, marzenie spełnione !
Góra Wiatrów była łaskawa dla „Jastrzębia” z Łasku. Nie wiało specjalnie mocno, było gorąco, bezchmurnie – resztę musiałem wyrwać sam.
I wyrwałem!!! Ruszyłem przed wschodem słońca, równo z głębokim gongiem zegara w Bedoin. Zakończyłem na szczycie równo z ostatnim westchnieniem fotografów łapiących moment zniknięcia słońca za horyzontem. Zjechałem już w ciemnościach aby w podbić po raz ostatni „road book”. Tak, będę pierwszym Polakiem w Club des Cingles du Mont Ventoux, który zaliczył wersję bicinglette – 6 razy w jeden dzień na szczycie.
To nie to 280 km czyni to zadanie trudnym i może nawet nie to kosmiczne 8500 metrów w górę, ale to, że:
– nie ma ani kawałka płaskiego (kończy się zjazd, nawrót i walczysz na nowo)
– stałe mocne nachylenie podjazdów plus ich długość (21, 21 i 26 km)
– wysoka temperatura lub wiatr, lub jedno i drugie razem
– ograniczony czas, bo ciężko zjeżdża się w ciemnościach grobowych.
Ale tego dnia byłem jak robot, jak maszyna do przerabiania żeli i batonów w energię. Bałem się tylko, aby nie zawiódł sprzęt, ale moja Orbea Orca pracowała również perfekcyjnie. Kolejność podjazdów jest dowolna, ale przemyślana taktyka kazała zrobić najpierw dwa razy ten najbardziej znany od Bedoin. To jedyna szansa, aby uniknąć tego „stojącego powietrza” w jego części zalesionej, gdy się go pokonuje w godzinach południowych. Od Malaucene jest równie gorąco, ale można liczyć na jakiś ruch powietrza.
Do minimum ograniczone postoje na szczycie i na nawrotach dają szanse zakończenia przed zmrokiem, ale nie ma czasu na żadne odpoczynki. Na górze, trzeba szybko się ubrać, zapisać godzinki, podbić road booka, baton do gryzienia i jazda w dół, cały czas w skupieniu, bo „ruch kolarski” duży! Na dole powtórka, tylko dochodzi tankowanie, upychanie po kieszonkach jedzenia i ciuchów tak aby ich nie zapocić, bo mokre na zjeździe się nie przydadzą. Nawet czynności fizjologiczne trzeba brać pod uwagę. Wszędzie traci się czas, a nadrobić na jednym podjeździe 10 minut trudno, bo może potem ściąć człowieka. Na pewno straciłem 10 minut na czwartej wspinaczce, ale spodziewałem się tego – to wtedy jest największy upał i mimo zapasu płynów jest to gorąca zupa i trzeba ją wymienić na coś zimnego, od Malaucene można to zrobić tylko w jedynej knajpie 6 km przed szczytem.
Zaskoczył mnie tylko „chwilowy” kryzys na przedostatnim podjeździe – tu już trzeba było popracować głową, bo to psyche zaczyna mieć znaczenie. Ostatni raz to już nie było zmiłuj się, ostatnie żele i pobudzacze i w samotności (brać kolarska zajadała się już pewnie kolacjami) parłem na szczyt.
Dobre przygotowania się opłaciły, byłem zmęczony, ale nie śmiertelnie. Zjazd ostatni to tylko walka z zimnem i… „wzruszeniem”, bo to co nie udało się rok temu, a marzyło się tak długo spełnia się.
A na kempingu czekała ta, która pokazała mi w te wakacje, że można jeszcze mocniej się sponiewierać. Moja żona, bo o niej myślę i piszę zrobiła coś bardziej extreme. Zarówno na Monte Grappa (opisywałem wcześniej) jak i na Mont Ventoux… wbiegła !!! Obydwie w wersji off road i obydwie z pełnym zbiegiem. A każda z tych tras to dystans dłuższy niż maraton. Więc co tam to moje kręcenie na siodełku :)
Do zobaczenia w Polsce
Sławek „acerola” Chalciński
acerola@tlen.pl